1 września 2017 r. z okazji rocznicy napaści wojsk niemieckich na Polskę odbyła się w kościele św. Pawła w Bochni uroczysta msza święta, a następnie z udziałem delegacji samorządów, biur poselskich, instytucji, zakładów pracy i stowarzyszeń oraz mieszkańców Bochni uroczystość patriotyczna na cmentarzu św. Rozalii pod zbiorową mogiłą żołnierzy, którzy polegli w obronie Bochni we wrześniu 1939 r. Przemówienia wygłosili pan Ludwik Węgrzyn starosta bocheński, Robert Cerazy wiceburmistrz Bochni, i dr hab. Teofil Wojciechowski w imieniu Oddziału Bocheńskiego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Następnie odbył się apel poległych i składanie kwiatów i zniczy. Uroczystość uświetniła orkiestra Kopalni Soli w Bochni.
Dla przypomnienia zdarzeń z 6 i 7 września 1939 roku, prezentowaliśmy w 2016 r., przedruk dwóch artykułów z Wiadomości Bocheńskich nr 4(103) zima 2014 i nr 1(104) wiosna 2015 opisujących walki w obronie Bochni. Można go przeczytać TUTAJ
Poniżej prezentujemy przedruk publikowanych na łamach Wiadomości Bocheńskich nr 4 (91) zima 2011 i 1 (92) wiosna 2012 r. wspomnień Władysława Kłósia, który jako 9-letni chłopiec obserwował i był uczestnikiem zdarzeń z września 1939 roku w Bochni. Był wtedy mieszkańcem domu przy ul. Czerwieniec 9.
Władysław Kłóś (Częstochowa)
Kolanów 1939
Przed nawałą
O możliwym wybuchu wojny z Niemcami mówiono i pisano w ówczesnej prasie coraz częściej; słyszałem o tym również z głośników radiowych, które zainstalował sąsiad na zewnątrz domu od zachodniej strony pan Józef Grabas. Nie przywiązywałem do tego specjalnej wagi – uważając, że to problem dorosłych. Byłem wtedy uczniem II klasy szkoły powszechnej im. Kazimierza Brodzińskiego w Bochni. Temat potraktowałem poważnie dopiero jesienią 1938 r., gdy moja wychowawczyni p. Jadwiga Waszyńska ogłosiła zbiórkę drobnych datków pieniężnych na pomoc dla Polaków zamieszkujących Zaolzie, które Niemcy ( nie bez pomocy n. Rządu) bez wypowiedzenia wojny, po zbrojnym napadzie włączyli do Rzeszy Niemieckiej – część przyznając Polsce. Ten napad z 1 października 1938 na Czechosłowację, dla Polaków nie oznaczał nic dobrego. Pomyślałem, że pani Waszyńska, która jest żoną kapitana WP wie dobrze co mówi.
Wiosną 1939 r. wybuch wojny z Niemcami stawał się coraz bardziej realny. Świadczyły o tym częstsze ćwiczenia wojskowe, które nazywaliśmy „manewrami”, coraz częściej różne jednostki wojskowe wykorzystywały plac i zabudowania naszego sąsiada pana Jana Sondla, dla ustawienia tam kuchni polowej dla wojska odbywającego w okolicy swoje manewry. Rozklejano afisze, że jesteśmy „ silni, zwarci, gotowi”, że nie oddamy ani guzika. Nie przekonywały one jednak ludności – naszych rodziców i starszych, pamiętających poprzednią wojnę. Większość żyła jednak nadzieją, że do wojny nie dojdzie, że nie pozwolą na to nasi sojusznicy Anglia i Francja. Te wiadomości radio podawało często.
Mimo różnych zapewnień niepewność rosła z dnia na dzień. Widziałem jak rodzina, sąsiedzi gromadzą zapasy podstawowych artykułów spożywczych: mąki, kaszy, cukru. Kupowano „suchary” nowy rodzaj żywności podpatrzony u polskich żołnierzy. Niepewność, obawy i strach objął wszystkich, gdy zobowiązano właścicieli domów do zaklejenia szyb okiennych taśmami z papieru aby uniknąć rozsypki szyb w razie wstrząsów powstałych po zrzuceniu bomb czy pocisków artylerii.
Dla obrony przed trującymi gazami, gdyby ich użył napastnik wbrew międzynarodowym zakazom, w każdej rodzinie przygotowywano tampony z waty i gazy dla osłaniania twarzy i nosa. Zalecano chować skrzętnie brzytwy, noże kuchenne i tasaki.
W poszczególnych gospodarstwach przygotowywano prymitywne schrony, piwnice murowane na zewnątrz i te podziemne opróżniano z zapasów zimowych, miały one stanowić miejsce dla przebywania, odpoczynku, snu.
Z okien naszego mieszkania miałem dobry widok na „drogę” – ulicę Czerwieniec, przy której mieszkałem i na „gościniec” (ul. Brodzińskiego), który był częścią głównej trasy Wrocław-Kraków –Bochnia–Tarnów-Lwów. Ta trasa w okolicy mojego domu biegła równolegle do drogi w odległości około 50 metrów. Obie te trasy odgradzały zabudowania gospodarstwa pana Gaika – dom, obory, stajnie, stodoła i spichlerze.
Ruch był duży. Wojsko w grupach, a nawet pojedynczo szło na wschód pieszo, korzystało z taborów. Drewniane wozy zaprzężono w konie – to najczęstszy środek lokomocji. Samochody i motocykle należały do rzadkości. Zmęczenie, brak snu, właściwego wyżywienia i odpoczynku, kąpieli widać było u wszystkich idących. Sąsiedzi, a również my młodzi chłopcy staraliśmy się pomóc umęczonym, dać wodę do picia, umożliwić umycie, urozmaicić wojskowe wyżywienie mlekiem, owocami. Najgorzej było z wodą. W najbliższym, sąsiedztwie znajdowały się trzy studnie. Gminna, przy drodze i dwie pana Gaika i pana Grabiasa. Strażackim beczkowozem dowoził wodę z wiejskiej niezawodnej studni we wsi pan Piechnik. To musiało wystarczyć. Z dnia na dzień na drogach było coraz gęściej. Mieszkańcy ze Śląska, w obawie przed represjami opuścili swoje domostwa i sami nie wiedzieli dokąd idą. Zatrzymywali się z rodzinami na parę dni dla odpoczynku i nabrania sił.
1 września wybuchła wojna. Do grupy pierwszych uciekinierów dołączyli w dniach 2-3 września nasi ojcowie, bracia, sąsiedzi. Każdy dźwigał tobół z żywnością, ubraniem, osobistą bielizną, środkami higieny. Szli na wschód, nie wiadomo dokąd. Żegnaliśmy się z nimi ze łzami w oczach. Z moich najbliższych z rodziny poszli: Tatuś, bracia Mamusi, a moi wujkowie Janek, Tadziu zamieszkali w naszym domu. Wujkowie Henryk i Władek Więckowie oraz wujek Bacik zostawili swoje rodziny w domach, które po ciężkiej pracy wykończyli w ubiegłym roku w zachodniej części Kolanowa na granicy z sąsiednimi Chodenicami.
Przeżywaliśmy bardzo trudne chwile. Ja – dziewięciolatek jestem jedynym męskim przedstawicielem dwu rodzin. Staram się pomóc w czym mogę. Ale to nie wiele. Babcia, mamusia, ciocia Alusia jak ją nazywaliśmy – to od nich zależała nasza najbliższa i dalsza przyszłość. Z męskiego sąsiedztwa zostali tylko staruszkowie panowie Gaik, Struzik, Kawalec, Mucha z kalekim synem Marianem, pan Chwałkowski. Ale żadna z tych rodzin nie miała takiego skarbu, którym dla nas była moja siostrzyczka, roczna Elunia.
Od poniedziałku 4 września ruch ludności jakby zmalał. Cywilni „ uciekinierzy” już chyba przeszli. Ostatnimi były małe grupki zdezorganizowanego wojska i pojedynczy żołnierze. Niektórzy zrzucali mundury otrzymując w zamian od okolicznych mieszkańców cywilne ubrania. Nie mieli siły iść dalej, a w cywilnym ubraniu mogli uniknąć niewoli. Coraz częściej słychać było wybuchy bomb, pocisków artylerii ciężkiej, serie karabinów maszynowych. Nikt nie wiedział co nas czeka dziś albo jutro. Radio u pana Grabasia nie odbierało. Nadchodziły sprzeczne informacje od przygodnych ludzi. Szeptano, że np. w Cikowicach i Damienicach (za Rabą) są już wojska niemieckie, inni mówili, że wojsko niemieckie opanowało południowo – zachodnią górzystą część powiatu. Nikt nie twierdził tego z całą pewnością, ale odgłosy wybuchów stawały się jednak coraz głośniejsze, a więc musiały pochodzić z miejsc coraz bliższych.
Ucieczki i powroty
6-go września, w środę w południe byliśmy już niemal pewni, że lada moment spotkamy się z nacierającym frontem. Mimo wcześniejszych ustaleń, że na okres działań wojennych każdy z mieszkańców zostanie w swoim domowym schronie – zmieniono decyzję. Bezpieczniej będzie oddalić się od głównej trasy na wschód – to jest od Gościńca (dziś Brodzińskiego) i „drogi” (dziś ul. Czerwieniec) i udać do centrum wsi (Kolanowa). Główna droga (dziś ul. Kolanowska) biegnie w kierunku południowym w głębokim wąwozie (3 – 5 m), a zabudowania gospodarcze od strony zachodniej są dość wysoko. Tam wąwóz stanowi na odcinku 300 – 400 m naturalne schronisko; ewentualne pociski przelatywać będą wysoko ponad naszymi głowami bo przecież nieprzyjaciel nadejdzie od zachodu.
Najważniejszym argumentem dla podjęcia takiej decyzji była zachęta miejscowego autorytetu – pana Michała Piechnika, wzorowego gospodarza, kilkakrotnego sołtysa Kolanowa. Miał on w swoim obejściu dwie duże podziemne piwnice betonowe, jego budynki gospodarcze były murowane. Studnia w samym gospodarstwie i po drugiej stronie ulicy gwarantowały wodę. Nikomu nie zabraknie mleka, owoców i innych posiłków. Każdy z przybywających może liczyć na pomoc i opiekę. W licznej grupie mogliśmy się czuć raźniej i liczyć na wzajemną pomoc. Każdy z małym tobołkiem z odrobiną żywności, ręcznikiem, kawałkiem mydła, częściami ubioru, kocem, kolejno z najbliższymi opuszczał swoją ojcowiznę i szedł do pana Piechnika. Także i my ze łzami w oczach opuściliśmy nasz kochany dom i udaliśmy się do domostwa pana Piechnika. Nikt nie wiedział czy wróci i czy zastanie jeszcze swój dom.
Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, że obie piwnice były prawie w połowie zapełnione ale każdy mógł liczyć, że znajdzie dla siebie miejsce. Były tam kobiety z dziećmi i ludzie starsi, fizycznie niesprawni. Głosy rozpaczy, modlitwy, pieśni nabożne, odmawianie różańca czy litanii mieszały się z płaczem dzieci i ogólnym lamentem. Słychać było typowy dla bocheńskich parafian refren: O Matko Boska, Pani Bocheńska, pociesz nas – ratuj Królowo Polska. Nie było rozmów; wszyscy wystraszeni, zapłakani w nabożnych pieśniach i modlitwie widzieli swoje ocalenie. Od czasu do czasu z zewnątrz, czasem z bliska a czasem z większej odległości słychać pojedyncze strzały, krótkie serie karabinów maszynowych.
Po około dwóch godzinach zrobiło się na zewnątrz spokojniej. Bardziej odważni wyszli z kryjówki, rozglądali się po okolicy. Nikt z wychodzących nie widział żadnego żołnierza ani polskiego ani niemieckiego. Odgłosy strzałów słychać było już ze strony wschodniej, od centrum miasta albo i z dalsza. Niektórzy opuszczają schron, wracają do swoich domów. A więc koniec walki, polskie wojsko przegrało starcie – nie dało odporu napastnikom. Po tym smutnym stwierdzeniu również i my z najbliższymi sąsiadami powróciliśmy do swoich pieleszy. Jest prawie godzina 22.00. Dochodząc do „Chmielnika” (skrzyżowanie ulic Brodzińskiego i Kolanowskiej) widzimy w części północnej w rejonie szybu Campi duży pożar i ogromną łunę. To palą się budynki gospodarcze Dobranowskich – oznajmia któraś z kobiet znających ten teren.
Stojący na „Chmielniku” jakiś nieznajomy mężczyzna mówi: Pod lasem, obok domu Nowotnika – (skrzyżowanie drogi do Dąbrowicy przy granicy Kolanowa z Łapczycą) został zastrzelony polski żołnierz. Była to prawdziwa informacja, ale kto ją podał nie wiedzieliśmy; skoro wymienił nazwisko pana Nowotnika, musiał znać teren i mieszkańców. Mijamy zabudowania: duży dom i sad pani Wsołkowej, dalej willę prof. Lipińskiego, zabudowania p. Michała Migdała, Jana Sondla i wreszcie widzę nasz dom a za nim następne; Grabiasów, Siedlarzów, Józefa Gaika. Najbliższy nasz sąsiad od strony północnej – już za drogą czyli w Bochni – to pan Franciszek Gaik. W tej okolicy spaliła się tylko drewniana szopa gospodarcza p. Migdała, ale dom, obory, stodoła, wozownia nie zostały naruszone. Pocieszyło nas to i uspokoiło. Wchodzimy do obszernej babcinej izby i tam siadamy przy stole. Stres nie pozwała nam położyć się do łóżek. Po 23.00 znowu z zachodu wychodzi coraz głośniejsza strzelanina. Jesteśmy zrozpaczeni. Teraz odgłosy są dużo większe niż wieczorem i docierają do nas szybciej; w powietrzu świszczą kule karabinów maszynowych, po zderzeniu się z sobą wystrzelają w górę roziskrzone naboje niczym petardy. Bez większego namysłu decydujemy się na ponowną ucieczkę do gospodarstwa Piechnika. Za moment jesteśmy już w komplecie z sąsiadami, którzy także chcą dostać się do zabudować pana Piechnika. Słyszymy z daleka jakieś krzyki, ale w obcym języku. Świst pojedynczych nabojów i pocisków tuż nad głowami skulonych uciekających dowodzi, że jest już bardzo niebezpiecznie. Biegniemy drogą, na szczęście ma ona dość mocny spad i czym jesteśmy dalej od własnego domu, tym kule są coraz wyżej nad naszymi głowami. Dość bezpiecznie czujemy się już w wąwozie – kule przelatują wysoko, piwnice – schrony – już blisko.
Dopadamy do piwnicy natłoczonej jeszcze bardziej niż poprzednio. Sceneria taka sama jak poprzednio: nabożne pie- śni, litanie różańcowe, modlitwy. Płacz i lament nie ustają na moment, wszyscy wykończeni fizycznie i psychicznie. Strzelanina, która teraz trwa na zewnątrz, jest głośna słychać ją wyraźnie. Nikt nie ma odwagi wychylić się poza drzwi choćby po to, by wpuścić trochę świeżego powietrza. Duchota ogromna. Wszyscy przepoceni, niedomyci. Duże są kłopoty z małymi dziećmi, one tego nie rozumieją. Po około 1, 5 godzinie strzelanina staje się coraz dalsza, słychać ją mniej; ludzkich głosów nie słychać. Starsi oceniają, że to już są ostatnie potyczki na wschodnich terenach Bochni – a więc 2-3 km od naszej siedziby. Jakiś nieznany dobija się do naszej piwnicy, ale drzwi od wewnątrz nikt nie chce odryglować. Podaje swoje nazwisko, nic to nikomu nie mówi. Dalej nikt nie otwiera. W kompletnej ciszy słyszymy kroki i głos pana Piechnika – możecie wychodzić. Z radością, choć smutni, wychodzimy na zewnątrz. Nikt nie pyta o nic – każdy wsłuchuje się w zupełną ciszę i decyduje na powrót do własnego domu. W dość licznej grupie sąsiadów również i my opuszczamy gościnny schron. Cisza kompletna, jeżeli słychać odgłos strzału, to naprawdę z daleka i tylko od wschodu. Do naszej grupy dołączyła teraz również ciocia Bacikowa ze swoimi dziećmi, już gimnazjalistami – Stasią i Poldkiem. Jest trochę raźniej.
Zmęczeni idziemy pod górę, dochodzimy do Chmielnika. Z tego miejsca mamy dobry widok na całą południowo-wschodnią część Bochni. Widoczna przestrzeń na wschód to przecież ponad 3 kilometry. Żadnego ognia, ani łun nie widać – a więc front cały jest już poza miastem. Nie jestem pewien; może poranne mgły przesłoniły ogień. Z „Chmielnika” jest również dobry widok w kierunku na północ i na zachód. Tam na dużej przestrzeni uprawnych pól stał samotnie niezamieszkały dom pana Struzika. Nie ma go już – dopalają się już jego resztki. Łuna w rejonie Campi wyraźnie zaczyna niknąć.
Z Chmielnika mamy względnie dobry widok na część zachodnią Kolanowa. Zapatrzeni na wschód i północ dopiero teraz dostrzegamy ogromny odblask dużego pożaru. Wzniesienie, gęsta zabudowa, zadrzewiony teren przydomowych ogródków, nie pozwalają rozpoznać co się pali i jak daleko jest to źródło ognia. Nikt nie ma wątpliwości; to palą się największe w terenie gospodarstwa Pachutów, Całki i cały szereg domów z zabudowaniami nowo powstającego wiejskiego osiedla. Domy, budynki gospodarcze, obory, stodoły to powstałe w ostatnim okresie nowe gospodarstwa braci Więcków, Kawalca, Nowaka, Klimka i jeszcze innych kilkunastu, których nazwiska nie pamiętam. Wiem, że właściciel ostatniej małej chatki nazywał się Czekaj.
Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci tym nie do końca poznanym nieszczęściem ale domyślać się nie jest trudno. Tragedia dosięgła rejon nowo powstający z jedyną drogą gliniastą nieutwardzoną, w szczerych polach. Teren wydał się bezpieczny bo o kilkaset metrów od głównego gościńca. Rodziny tam zamieszkałe nie opuszczały swoich domostw, nie posiadały schronów byli przekonani, zresztą nie tylko sami, że w tym odludziu będzie bezpiecznie.
Zawiedli się niestety wszyscy. Ten rejon został zniszczony. Cała nasza rodzina w szczególności ciocia Bacikowa jest zmartwiona bo przecież tam mieszkają ze swoimi najbliższymi jej rodzeni bracia – Władysław i Henryk Więckowie. Oni uciekli na wschód – jak w całej Polsce – zostały tylko ich żony i dzieci.
Odważny zwiad
Widok tej łuny w zachodniej części Kolanowa przyspieszył nasz powrót. Ciocia Bacikowa, wyraźnie utrapiona, zbolała – oświadczyła, że samotnie pójdzie w ten podejrzany teren. Jeżeli tam istotnie miał miejsce pożar, którego łunę jeszcze możemy oglądać to będzie starała się dowiedzieć gdzie są mieszkańcy – co z nimi – zapewne potrzebują pomocy. Ten zamiar cioci wszyscy uznali za bardzo słuszny ale ryzykowny. Przecież tam już są wojska niemieckie – to jest teren działań – front. Atakujące wojska każdą cywilną osobę, którą spotkają na terenie mogą potraktować bardzo ostro. Odejściu cioci najbardziej przeciwne były jej dzieci, Stasia i Poldek próbowali mamę powstrzymać, ale jej stanowczość i wiara w pomyślność wyprawy, ryzykownej i niebezpiecznej zwyciężyła. Ze łzami w oczach, żegnając odchodzącą „zwiadowczynię”, doradzaliśmy, żeby unikała spotkań z żołnierzami i nieznajomymi cywilami, żeby mimo panujących ciemności starała się poruszać jak najbardziej cicho. Ze swej strony zapewniali, że modlić się będą do Bocheńskiej Królowej Polski o pomyślność w ryzykownej akcji i bezpieczny powrót.
Ciocia obiecała, ze powróci za dwie godziny. Mamy na nią czekać. Odległość nie jest duża (ok. 800 m). Powrót musi przecież nastąpić jeszcze przed świtem.
Najmocniej odejście cioci przeżywały dzieci – Stasia i Poldzik. Jesteśmy wszyscy w babcinej „izbie”. Zawsze było tu przytulnie – ciepło – choć było zimno, jakaś taka swojska. Izba jest dość duża – dwa okna, wejście do wewnątrz z sieni. Pod oknami długa solidna ława i duży stół a przy ścianach wewnętrznych otomana od strony południowej i łóżko przy ścianie wewnętrznej od strony północnej, można trochę odpocząć. Nurtuje nas obawa, że ryzyko było zbyt duże. Może powinniśmy bardziej nalegać, aby zrezygnowała z wyjścia z domu. Z drugiej strony może się okazać, że jej przyjście uratuje komuś życie.
Jesteśmy świadomi, że tam gdzie poszła ciocia, w ciągu paru zaledwie godzin pierwszego dnia wojny wielu straciło cały dorobek życia. Ciężko pracowali uprawiając ziemię swoją i dzierżawioną od magistratu na terenie tzw. Zapusty (dziś teren ogródków działkowych). Dobra gleba ale teren górzysty, ciężka orka, zwózka plonów. Główna droga dojazdowa do centrum „zapusty” to wąska zagłębiona dróżka – dwa wozy się na niej nie wyminą. Podłoże miękkie, koleiny po deszczach głębokie. Ten główny trakt Zapusty ma długość ok. 500 m a różnice poziomów to na około 50 -60 m. W tym ciężkim trudnym terenie obok istniejących już gospodarstw pp. Pachuty i Całki; gospodarstw pod każdym względem wzorcowych niemal przed samym wybuchem wojny założyli swoje gospodarstwa Henryk i Władysław Więcek, bracia – górnik i kowal, Nowak – górnik, Kawalec – kolejarz. Nie pamiętam innych, ale byli to z pewnością górnicy, kolejarze, pracownicy miejscowych cegielni, fabryki naczyń kamiennych. Drugi ich zawód to rolnictwo.
Przed kilkoma laty powstały tu nowe domy, warsztaty, stajnie, stodoły, obory – całe obejścia. Wszystko wykonali własnymi rękoma. W pierwszym dniu wojny stracili wszystko, ale oni jeszcze o tym nie wiedzą nic – są na „uciekinierce”. Dowiedzą się o tym po powrocie – można sobie wyobrazić ich ból na twarzach i łzy w oczach.
W izbie, w której siedzimy babcia, mamusia z roczną Elżunią, Stasia i Poldziu i ja najmłodsz,y nie ma prawie żadnych rozmów. Każdy w ukryciu liczył upływające kolejne minuty nie mogąc się doczekać tej ostatniej, sto dwudziestej w której winna wrócić ciocia. Czasem na moment wbiegła któraś z sąsiadek – Chwałkowska, Grabiasowa. Szpilkowa sprawdzając czy jesteśmy już w komplecie. Ta ich ciekawość, choć szczera, zrozumiała, wytłumaczalna – jak podsłuchałem – denerwowała starszych, bo ten niepokój udzielał się dzieciom nieobecnej i tak już wystarczająco zmartwionych.
Na dworze jest już kompletnie ciemno – dobiegała druga godzina oczekiwania. Atmosfera stawała się coraz bardziej nerwowa. A może za mało czasu daliśmy jej na powrót? Tylko dwie godziny. To była straszna noc, tym straszniejsza, że na zewnątrz była gęsta mgła, a może dym unoszący się nad pogorzeliskiem. W tej ciszy słychać każdy szmer. Na szczęście nie słychać strzałów. Nie pamiętam jak długo czekaliśmy. Wreszcie wpadają do uszu odgłosy jakichś kroków. To chód kobiety – mówi ciocia Alusia. Nie omyliła się. Słychać krzyki Stasi i Poldka, którzy wyszli do furtki: Mamusia wróciła! Zapanowała radość nie do opisania. Uściskom i całusom nie było końca, ale przyzwyczajeni do ciszy nikt tej radości nie wyrażał głośno.
Ciocia widać cieszy się ze szczęśliwego powrotu, że zastała swoje dzieci i nas wszystkich w komplecie – ale widać wyraźnie smutek, boleść na jej twarzy. To co zobaczyła było przerażające. Spaliło się ponad 20 gospodarstw – domy mieszkalne, budynki gospodarcze, cały sprzęt rolniczy: w wielkich męczarniach padło bydło, konie, drobny inwentarz. Stodoły, pełne zboża jeszcze nie wymłóconego przestały istnieć, teraz są tu tylko tlące się zwałowiska – a drażniący, specyficzny swąd palącego się zboża nie pozwala oddychać i ten swąd będzie roznosił się w powietrzu jeszcze trzy miesiące. W tej odwrotnej tragicznej wyprawie ciocia nie była samotna. Zaraz po wyjściu z naszego domu spotkała wychodzącego z gospodarstwa pani Siedlarzowej – swojego rówieśnika – pana Nowaka, który będąc częstym gościem rodziny Siedlarzów akurat w tym samym co ciocia czasie – widząc ogromną łunę szedł tam, bo tam było jego mieszkanie, tam byli jego rodzice. Ta przypadkowa dwójka zwiadowców na miejsce pożaru doszła szybko; w ciemnościach które dodatkowo powiększały dym i mgła. Pierwszy spalony dom – to właśnie stojący po lewej stronie drogi dom rodziny pana Nowaka. Sterczał tylko ceglany komin; z prawej strony duży obszar dwu największych gospodarstw. Gęsty żywopłot z głogu, duży sad drzew owocowych ochronił domy właścicieli. Spaliły się natomiast budynki gospodarcze, stajnie, obory, chlewy, wielka nowo zbudowana stodoła pana Pachuty zniesiona z powierzchni. Nienaruszone zostały tylko potężne betonowe słupy – stanowiące podstawy najnowocześniejszej w okolicy konstrukcji stodoły.
Po lewej stronie drogi za panem Nowakiem spłonęły dwa domy, nie pamiętam nazwisk mieszkańców ale utrzymał się dom, b. ubogi kryty słomianą strzechą, dom rodziny p. Władygi. Za opisanym tu kawałkiem rejonu cała lewa strona tej drogi, którą wtedy nazywano „Górnym gościńcem” aż do granic z Łapczycą nie była zabudowana, to były uprawne pola własności m.in. Pachutów i J. Sondla. Wywiadowcy – amatorzy- ciocia z panem Nowakiem przeszli jeszcze za pogorzelisko Pachutów około 100 m. Tam mieszkali bracia – Henryk i Jan Więcek z rodzinami. Duży dwurodzinny dom, stodoła, obora, wozownia, budynek warsztatu stolarskiego, ślusarni przestały istnieć, została tylko murowana kuźnia. Przy studni padły dwie okaleczone krowy i koń. Koń był własnością prawdopodobnie pana Pachuty bo tylko on i pan Całka byli posiadaczami tych zwierząt w tym rejonie. Dalej w stronę Łapczycy nie było dane iść naszym zwiadowcom. Widzieli tylko sylwetkę ocalonych domów pana Kawalca i pana Czekaja.
Zwiadowcy zostali zatrzymani przez niemiecki patrol. Było to trzech uzbrojonych żołnierzy, zażądali dokumentów ale tych zwiadowcy ze sobą nie mieli. Jeden z tych żołnierzy znał dość dobrze język polski. On przekazał, że są potraktowani jak szpiedzy, bo pobyt osób niezamieszkałych na tym terenie jest niedopuszczalny i zagrożony karą śmierci. Nie mając przy sobie dokumentów muszą być zaprowadzeni do komendanta, który zdecyduje o ich losie. Złączeni ze sobą kajdankami odważni zwiadowcy doprowadzeni zostali do komendanta.
Rezydował on w bojowym samochodzie zaparkowanym koło domu pani Świgostowej: to był dom odgrodzony polną drogą od zabudowań pierwszego spalonego gospodarstwa p. Całki. Komendant po wysłuchaniu raportu dowódcy patrolu i rozpaczliwego płaczu cioci pokazującej, że czeka na nią zostawione u znajomych dwoje małych dzieci nie słuchał wcale wyjaśnień; powtarzał tylko co chwilę kiwając głową ja, ja… ja, ja aż wreszcie ku wielkiemu zdziwieniu zatrzymanych nakazał uwolnić oboje z kajdanek i grożąc palcem wskazał kierunek marszu na wschód – do swoich. Odchodząc któryś z żołnierzy śląską gwarą wymówił Tutej żadny Polak nie zabity. Nasi odważni zwiadowcy w czasie oględzin terenu nie spotkali nikogo z mieszkańców – wszyscy, jak mówił jeden żołnierz, uciekli przed pożarem i pochowali się u dalszych sąsiadów. Za kilka dni okazało się, że w sąsiedniej Łapczycy został zastrzelony pan J. Nowak właściciel pierwszego spalonego domu – ojciec zwiadowcy.
Głośną stała się też wiadomość, że w czasie tej strasznej nocy najmłodszy syn pana Pachuty młodszy ode mnie Kazio w ostatniej chwili – wypuścił z płonącej stajni dwa konie i źrebaka ratując je przed straszliwą śmiercią. Mówiono długo o tym szlachetnym wyczynie małolata.
Koszmarna noc – Pierwsze spotkanie
Rano 7 września 1939 r. organizujemy pomoc dla pogorzelców. Nikt z nas nie widział jeszcze Niemców, ale wiemy już co zrobili w tych paru godzinach. Skończyły się złudzenia, to jest prawdziwa, okrutna wojna. Biorę dwa wiadra by przynieść trochę wody. Do gminnej studni przy drodze jest około 100 m. Wracając z dwoma napełnionymi do połowy wiadrami widzę niemieckiego żołnierza na karym koniu, a za nim wjeżdżający na podwórze motocykl z przyczepą z trzema żołnierzami. Przyśpieszam kroku. Oficer w szarozielonym, eleganckim mundurze ma hełm na głowie, a przy pasie przypięty pistolet po lewej stronie – odwrotnie jak nasi żołnierze. Cała czwórka ma czyste wyprasowane mundury. Twarze wojaków są czerstwe opalone, dokładnie wygolone. Czuć nawet zapach wody kolońskiej. Trójka z motocykla szybko go opuszcza, żołnierze poprawiają hełmy, obciągają pas munduru. Szybkim krokiem, z karabinami w ręku udają się za stodołę. Oglądają ogród zabudowę, wchodzą do stodoły, komórek, obory, podręcznej szopy. Idę do ogrodu, niby po jabłko przyglądam się co oni tam robią; obmierzali boisko, jego wysokość, sprawdzali klepisko.
Oglądali jeszcze sąsiek i zadaszenie. Wychodząc ze stodoły znowu otrzepują mundury, idą w stronę domu. Zaglądają do sieni, uchylają drzwi do mieszkań, ale do środka nie wchodzą. Za chwilę jeden z żołnierzy składa meldunek oficerowi siedzącemu na koniu. Chwilę jeszcze rozmawiają, po czym oficer próbuje coś powiedzieć do mamusi, ale tego twardego, skrzeczącego języka nikt z nas nie rozumie.
Motocykliści wsiadają do swojego pojazdu machając ręką żegnają gospodarzy i odjeżdżają. Z ciekawością przypatrywałem się ich zachowaniu. Spieszyli się, ale siedzący na koniu oficer zeskoczył z niego i doszedł do mnie i wskazał na opróżnione z wody wiadro i na swojego konia. Na koniec uśmiechnięty wsunął mi w rękę starannie opakowaną czekoladę. Z ruchu rąk domyśliłem się że mam tym podarkiem podzielić się z małą Elżunią.
Przez chwilę patrzyłem za odjeżdżającym i mimowoli wrócił mi w pamięci obraz polskich ułanów. Oglądałem ich niespełna rok temu w czasie parady wojskowej urządzonej w bocheńskich koszarach z okazji Święta Niepodległości w dniu 11 listopada 1938 r. Byłem tam z tatusiem. Ułani w dobrze skrojonych mundurach o nietypowym kolorze zieleni, w usztywnionych rogatywkach; w zgrabnych oficerkach z ostrogami, szablami przy boku prezentowali się wspaniale.
Zapamiętałem sprawnościowe pokazy naszych żołnierzy: skoki na koniu przez płotki, rowy z wodą, przeszkody poziome – szlabany. Podziwiałem „slalomowe” biegi na koniach między wbitymi do ziemi brzozowymi witkami, na których powiewały biało-czerwone proporczyki. Ścinanie tych chorągiewek w pełnym biegu, szablą raz z lewej raz z prawej strony toru – to było piękne widowisko. Takich ułanów i takich kasztanów nie ma chyba nikt na świecie – pomyślałem. Przy polskich ułanach ten oficer nie miał szans wygrać żadnej konkurencji: sportowej, sprawnościowej, przegrałby również gdyby były pokazy mody i elegancji. Przykro, że to tylko wspomnienia.
Wypędzeni i oskarżeni
Po odjeździe Niemców kontynuujemy porządki w piwnicy. Po chwili mamusia woła najbliższych i pokazuje, że zginęły drogocenne przedmioty; złote obrączki ślubne, złoty zegarek z bransoletką, kieszonkowa srebrna Doxa tatusia, złoty naszyjnik, które mamusia włożyła zawinięte w kawałek płótna w pośpiechu za słoik. Złodziej, który tu był, sądząc po śladach gumowego obuwia, nie był wojskowym. To był cywil – miejscowy specjalista. Żal straty, te przedmioty mogły się przydać na zbycie w przyszłości bo niewiadomo co nas czeka.
To pierwsze spotkanie z wrogiem trochę nas uspokoiło, ale niedługo zobaczyliśmy jak złudne były nasze nadzieje. Od momentu odjazdu oficera na koniu i motocykla minęło może pół godziny. Słyszymy z oddali jakieś krzyki, płacz i lament i okrzyki: Raus, schnell. Niemcy w liczbie około trzydziestu żołnierzy z karabinami w rękach wypędzają z domów mieszkańców. Z hałasem otwierają drzwi domów i stodół, a nawet ustępów. Niektórzy z żołnierzy wrzeszczą i przeklinają po polsku. Mieszkańcy spędzeni zostali w okolicę zabudowań pana Gaika. Trzeba się spieszyć, kto się będzie ociągał to jest na niego sposób. Kijem, karabinem, kopniakiem czy ordynarnym pchnięciem pokazują co chwila, do czego są zdolni. Nie zważają czy to dziecko, starzec czy kaleka.
Poganiani, prawie biegiem, wpadamy na obejście pana Gaika. Są tam dorośli i dzieci. To nasi sąsiedzi a także nieznane osoby, być może uciekinierzy. Wokół naszej grupy biegają uzbrojeni, wymieniają między sobą jakieś polecenia. Dołączają do grupy następne osoby. Dzieci skulone zapłakane trzymają się mocno swoich matek, a nawet obcych nieznanych osób. W tym chaosie łatwo się zagubić – starsi szukają swojej dziatwy – a dzieci rodziców.
Nasz obrońca
Niemcy ustawiają 10-15 letnich chłopców w pojedynczy szereg. Rodzice i opiekunowie tych nieszczęśników mogą stać tylko na początku i końcu szeregu. Pozostali – z boku. My, dzieci z których ten szereg powstaje nie zdajemy sobie początkowo sprawy, co nas czeka. Od nieznanych prawdopodobnie ze Śląska pochodzących uciekinierów znających język niemiecki szeptem dochodzą do naszych rodziców, opiekunów straszne informację, że ci malcy będą rozstrzelani za to, że wycięli jakieś wierzby i zagrodzili cały gościniec, z którego teraz wojsko nie może korzystać. Na tę wiadomość wybucha ogromny krzyk, płacz, błagania. Przecież to jest niemożliwe, żeby niewinni, dzieciaki miały zginąć w takisposób w pierwszych godzinach wojny. Rozpacz opanowała wszystkich. Burzy się ustawiony szereg. Dzieci biegną do rodziców. Nie pomaga straszenie pistoletem czy karabinem.. Drużyna rosłych i silnych oprawców nie może poradzić. Nie udaje się próba zmuszenia ofiar do klęczenia. Niemcy naradzają się, ktoś biegnie do dowódcy, zapewne po wytyczne jak dalej postępować.
Patrzę przed siebie i widzę, że nasz sąsiad, właściciel sąsiedniej posesji prawie 70-letni pan Stanisław Struzik nie odstępuje dowódcy ani na krok, choć ten wyraźnie go unika, odpycha go brutalnie. W ręku trzyma pistolet. Przywołuje do pomocy żołnierzy, a pan Struzik cały czas coś do oficera mówi, pokazuje na nas i na gościniec. Ale oficer przestaje odpychać natręta, zadaje mu pytania. Idą razem w stronę gościńca. Marian Mucha kaleka z niedowładem ręki i nogi stojący koło mnie mówi: te wierzby to ścięło nasze wojsko. Patrzę więc na gościniec, gdzie zmierza oficer z panem Struzikiem i oczom nie wierzę. Długi rząd 20 potężnych wierzb, które rosły wzdłuż rowu przy gościńcu nie istnieje. Zostały po nich tylko sterczące nad ziemią pniaki; same drzewa, które jeszcze wczoraj chroniły uciekających przed gorącymi promieniami słońca jak i grube konary i gałęzie leżą w bezładzie na ok. 40 metrowym odcinku gościńca, jest on praktycznie nie przejezdny.
Ta nachalność pana Struzika przynosi jednak jakiś efekt. Z daleka nie wiem o co chodzi, ale pan Struzik oddala się od oficera, biegnie w stronę swojego domu, a nikt go nie goni. Po chwili wraca z jakąś torbą, wyciąga z niej jakieś papiery, może koperty i pokazuje oficerowi. Wszyscy z zaciekawieniem obserwują z oddali tę scenę. Oficer z zainteresowaniem ogląda, to co mu pokazuje pan Struzik, wreszcie coś przyciska do swojej piersi. Domyślamy się, że może to jest jakaś fotografia. Niemiec podaje rękę Struzikowi i wydaje rozkazy stojącym obok żołnierzom, którzy podbiegają w naszą stronę i każą wszystkim się rozejść. Uradowani rozbiegamy się do naszych domów. Całe to zgromadzenie trwało 1, 5 godziny.
Po tym wielkim przeżyciu i szczęśliwym finale wszyscy byli bardzo ciekawi, co się wydarzyło, że zostaliśmy tak szybko i łatwo uwolnieni. Moja mamusia postanowiła wszystko zbadać. Pan Struzik wszystko jej opowiedział. Oto jego relacja: Próbowałem przekonać oficera, że takie dzieci, nie miały ani siły, ani odpowiedniego sprzętu, by wycinać wierzby, ale oficer nie dał się przekonać. Mówię więc do niego. Przeżyłem wiele, w czasie I wojny światowej służyłem w armii AustroWęgier. Było tam również dużo Niemców. Z wieloma z nich się zaprzyjaźniłem i stąd znam wasz język. Wymieniłem kilka miejscowości, w których stoczyliśmy bitwy. Mam dużo zdjęć z tego okresu. Może na którymś z nich jest też pański ojciec. W tym momencie spostrzegłem, że zainteresowałem Niemca. Przerwał mi i kazał przynieść zdjęcia. Skwapliwie to zrobiłem, a on na jednym ze zdjęć poznał swojego ojca. Widać było, że się wzruszył. Zaczął jeszcze raz przeglądać zdjęcia i znalazł jeszcze jedno. Przycisnął je do piersi i prosił bym mu je dał. Oczywiście mu dałem. Był bardzo zadowolony i wyraźnie wzruszony i pewnie dlatego odstąpił od swojego pierwotnego zamiaru, który mógł mieć tragicznym finał.
Nikt z obserwujących ostatnie chwile przed odwołaniem egzekucji nie wątpił, że to rozwaga, zdecydowanie, mądrość i upór pana Struzika uratowała wielu od niechybnej śmierci. Okazał się prawdziwym bohaterem. Ryzykował przecież własnym życiem. Dumni mogą być ze swojego dziadka panowie Kronenbergowie i ich siostra, którzy mieszkają w nowych domach na posesji pana Struzika między ulicami Czerwieniec i Brodzińskiego. Matka państwa Kronenbergów Stanisława była jedyną córką państwa Struzików.
Posłowie
Opisałem okoliczności i zdarzenia, których byłem świadkiem i uczestnikiem, a które miały miejsce w sąsiedztwie mojego rodzinnego domu (ul. Czerwieniec 9). Miałem wtedy niespełna 9 lat. Odtworzyłem te zdarzenia z pamięci, a takie wyjątkowe, niecodzienne pamięta się długo. Od tamtych tragicznych chwil, minęło ponad 70 lat. Wielu świadków zmieniło w tym czasie swoje adresy i nie mogę do nich dotrzeć. Może ktoś niedowierzać, że tak było jak to opisałem. Mówi się przecież, że papier wszystko przyjmie. Byłbym bardzo wdzięczy, gdyby ktoś, kto pamięta jeszcze te wydarzenia zechciał je potwierdzić. Może pamiętają te wydarzenia moi sąsiedzi: Kazimierz Gaik, Eugeniusz Kawalec, Jan Kawalec, Julian Dębosz, Zbigniew Cempa, Fryderyk Nowak, NN Kępa, NN Karteczka, NN Wójtowicz, NN Sroka, NN Kociołek, NN Kamionka, Stanisława Szewczyk zd. Bacik.